niedziela, 23 lipca 2017

2.

            Bycie krwiopijcą miało kilka zalet, o których nikt nigdy nie wspominał, a powinien; to, że nie potrzebujesz snu, to jedno, ale nikt nigdy nie mówił o tym, co to za sobą pociąga, ergo, brak półgodzinnego etapu rozbudzania się, szukania po omacku kubka z wczorajszą kawą, kryzysu egzystencjalnego, i macania głowy w niemym pytaniu „co to ma kurwa być?”. Cóż, u Oskara oznaczało to brak pierwszego i ostatniego, ale żebracy narzekać nie mogą, przyjmie i to. Tak więc tego poranka wstał, potknął się o książkę, którą zostawił koło kanapy, wylał odrobinę zimnej kawy na podłogę, a potem odepchnął stopą kota, który już pchał się do małej kałuży, gotów uczynnie roznieść napój po podłodze całego mieszkania.
            - Skaranie z tobą, głupi kocie. Kiedyś cię oddam – stwierdził Oskar po raz setny, podnosząc bestię, i kierując się do łazienki po ścierkę. Dopiero w drodze powrotnej, już bez kota pod pachą, zauważył skrawek papieru przy drzwiach frontowych. Jego pierwszą myślą było „cholera, drzwi są nieszczelne”, a zaraz potem „a czego się spodziewałeś, czy cokolwiek w tym mieszkaniu jest szczelne?” Może powinien się rozejrzeć za lepszym miejscem… z drugiej strony, przyzwyczaił się, nie bardzo było go stać na coś lepszego, a włamywacze i tak nie mogli mu zaszkodzić ani ukraść niczego wartościowego (śmiechu warte). Odłożył ścierkę na miejsce, a potem podniósł kartkę.
            Papier wyglądał na dość drogi, w każdym razie był lepszy niż jakikolwiek papier jakiego Oskar dotykał; co w sumie nie oznaczało zbyt wiele. Zresztą, to nie papier był najzabawniejszy: notkę napisano prawdziwym piórem i atramentem. Kto w dzisiejszych czasach używa atramentu? Nie mogli wysłać maila? Treść liściku była równie pretensjonalna. Coś o spotkaniu Wielkich Nieumarłych, dziś w nocy, w katakumbach ze wszystkich miejsc, proszę się nie spóźnić, RSVP. Burzyński zaśmiał się, zmiął kartkę, i wyrzucił do śmieci. Głupi żart, ot co. Zresztą, tak jakby nie miał co robić o północy; czynsz sam się nie zarobi.
            Z tą myślą zebrał się szybko – karteczka pochłonęła kilka z jego cennych porannych minut – i pobiegł na tramwaj, żeby dotrzeć na zajęcia.
            - Wyglądasz, jakbyś nie spał od miesiąca – szepnęła Kaśka, kiedy wsunął się na miejsce obok zaledwie pięć minut spóźniony.
            - Spieprzaj – odburknął, i wyjął długopis i pojedynczą kartkę w kratkę.
            - Ktoś tu jest optymistą. – Kasia wskazała ruchem głowy na kartkę na jego stoliku. – Wciąż masz nadzieję, że coś zanotujesz?
            Oskar prychnął cicho. – A myślisz, że gdzie mam rysować? – odszepnął. Potem sięgnął po jej kubek z kawą i upił łyk, na co zaprotestowała i walnęła go w ramię. – Cicho, kupię ci nową. I tak muszę ci coś opowiedzieć. Po zajęciach – dodał, kiedy spojrzała na niego wyczekująco.

            - No to mów co jest – zaatakowała go Kaśka, jak tylko wyszli z sali wykładowej.
            - Dostałem zaproszenie do Loży Nieumarłych.
            Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku, a potem dogoniła go, bo ani myślał zwalniać.  – Że jak?
            Oskar wywrócił oczami. – Normalnie. Banda facetów, znaczy, w sumie nie wiem czy to faceci… czy ja jestem seksistą? W każdym razie, jakaś banda popaprańców wysłała mi liścik z zaproszeniem na jakieś rendez-vous w katakumbach o północy, że niby jestem wybrany i te sprawy, czaisz. Sam nie wiem, czy to żart, czy ta banda naprawdę istnieje i to oni są żartem.
            - Musisz iść – stwierdziła Kaśka stanowczo.
            - Popieprzyło cię? Pewnie obowiązują dramatyczne czarne peleryny, a ja mam zmianę. – Oskar wcisnął guzik maszyny i ulubiona kawa Kasi popłynęła do kubeczka.
            - Wciąż śnię o prawdziwej kawie w kawiarni – westchnęła. – Ale i tak uważam, że powinieneś pójść. Może być zabawa, nawet jeśli to banda frajerów. Ile razy zdarzyło ci się uczestniczyć w czymś takim?
            - Zero, i chciałbym to utrzymać. – Spojrzał na nią. – Jak tak cię to bawi, to sama idź, zawsze to wymówka od nauki, nie? – zażartował, a już jutro miał tego pożałować.

            Następnego dnia historia się powtórzyła, pomijając rozlaną kawę, bo Oskar nauczył się nie zostawiać łyka na dnie kubka. Znów dotarł na zajęcia tylko lekko spóźniony, i znów usiadł obok Kaśki. Ta bez słowa podała mu kubek. Spojrzał na nią podejrzliwie.
            - A co ty taka miła?
            Kasia uśmiechnęła się tajemniczo. – Poproś, to może ci powiem.
            - Dobra, dobra, daruj sobie te zagrywki z przedszkola. Coś mi wisisz? – spytał Oskar zniecierpliwiony. To by było dziwne, bo zazwyczaj było na odwrót.
            - Mam randkę.
            Oskar spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Serio?
            Kaśka prychnęła. – Przywaliłabym ci, gdyby nie to, że moja reakcja była podobna.
            Problem z Kasią był taki, że była zbyt ładna i przy tym zbyt pewna siebie. Ludzie albo zakładali, że już kogoś ma, albo że jest zbyt ładna, żeby się nimi zainteresować, a jeśli już ktoś się odważył, szybko odstraszała ich własnym zdaniem. Oskar potajemnie cieszył się, że nie ma tego typu problemów – nie żeby zależało mu na randkach. Ale gdyby tak było, miałby w życiu łatwiej niż ona.
            - Poszłam na ten twój zlot świrów…
            Oskar jęknął.
            - Tak, tak – uciszyła go Kaśka. – Nie wiem czy miałeś na myśli „nie powinnaś była, to niebezpieczne” czy „cholera, nie masz co robić z życiem”, ale zgadzam się z obiema wersjami. Anyways, poszłam, nad tym będziesz lamentować później, okazali się być grupką popaprańców, i tak, peleryny były wszędzie, ale byli też bardzo mili. Pytali o ciebie. Powiedziałam, że akurat byłeś zajęty – tu Oskar chciał coś wtrącić, ale mu nie dała – bo byłeś, ale że pewnie kiedyś się zjawisz, bo pewnie chciałbyś jakichś długozębych przyjaciół, no nie?
            Oskar spojrzał na nią z odrazą. – Przyjaciół? – powtórzył. Ugh. – Skąd ci to przyszło do łba? – Jakby nie miał wystarczająco dużo problemów w życiu.
            - Ile razy mam ci powtarzać, każdy potrzebuje przyjaciół.
            - Od tego mam ciebie, nie możesz się wymigać.
            Kaśka uśmiechnęła się czule. – Jestem zaszczycona, ale może mógłbyś znaleźć kogoś, wiesz… ze swoich.
            Oskar mruknął coś niezobowiązująco, co brzmiało podejrzanie podobnie do po moim trupie. – Co to ma do twojej randki?
            - Daj mi skończyć. Robili te swoje rytuały i inne szurum-burum, pili krew z kielichów z poprzedniej epoki, wyglądało to trochę jak u proboszcza na herbatce po niedzielnej mszy, tylko w lepszym settingu i z krwią zamiast herbaty, oczywiście. Sporo plotek o tym, co jakaś laska miała na sobie siedemdziesiąt lat temu, te sprawy. – Kaśka wydawała się niemal znudzona, jakby bywała na takich imprezach co tydzień. – Ale przy okazji rozmawiali też ze mną o nowszych sprawach, no i jakoś tak wyszło, że mam randkę. – Wzruszyła ramionami, ale widać było, że jest podekscytowana, chociaż dobrze to ukrywała.
            - Okej. Powiedz mi jedną rzecz: skąd wiesz, jak wyglądają herbatki u proboszcza?
            - Oskar! – walnęła go w ramię, a wykładowca spojrzał na nią z uniesionymi brwiami, zanim kontynuował wywód. – Nie drocz się! – dodała szeptem.
            - Sama się prosisz. A tak serio, ładna chociaż? – spytał Oskar, teraz naprawdę zainteresowany. Nadal nie podobał mu się ten cały biznes z tajemniczymi spotkaniami, ale może ktoś będzie coś z tego miał, kto wie.
            Kaśka wyglądała na lekko rozmarzoną. – Śliczna. No wiesz, jak na dwustuletnią babkę – powiedziała szybko. – Czy coś koło tego. Nie pytałam o dokładny wiek, nie wiem czy u kłów to nie jest jakieś faux pas.
            Oskar wzruszył ramionami. Nie znał się na wampirze etykiecie, nie należał do fanklubów ani nic, więc nie miał gdzie się dowiedzieć.
            - Mam nadzieję, że wiesz co robisz – stwierdził tylko, kierując wzrok na wykładowcę. Z boku usłyszał prychnięcie.

            - Ja? Nigdy.

piątek, 24 lutego 2017

1.

Oskar miał dwadzieścia dwa lata i był na trzecim roku prawa, kiedy został wampirem.
Nie, nie chodzi o wampira sesyjnego, który jest wiecznie blady, niewyspany, i wlewa w siebie hektolitry kawy instant zalanej red bullem. Został dosłownym krwiopijcą. Przypadkiem, bo większość rzeczy w jego życiu to nieszczęśliwe wypadki. Jego studia, jego kot, jego – no właśnie – kły.
Na szczęście większość typowych cech nieumarłego można było łatwo wytłumaczyć studenckim trybem życia, pomocne było też to, że już wcześniej pracował na nocne zmiany w Starbucksie czynnym całą dobę – niech Cthulhu błogosławi wielkie miasta. No i mina ludzi, którzy w odpowiedzi na swoje Och, prawo… Nienawidzę prawników, prawdziwi krwiopijcy! dostawali uśmieszek i zadowolone Taa, wiem coś o tym.
Na pewno oczekujecie mrożącej krew w żyłach historii o jego przemianie. No… cóż. Zawiedziecie się. Nie było walki na śmierć i życie, łopoczących peleryn, błysku kłów, nic z tych rzeczy. Oskar Burzyński, na wpół przytomny po nocnej zmianie, wracał do domu nocnym tramwajem, kiedy pewien mężczyzna pochylił się do przodu i znienacka dziabnął go w arterię. Nasz bohater, będący wtedy w stanie pół-śpiączki, nie zauważył niczego szczególnego do czasu powrotu do mieszkania, kiedy z soczystym kurwa jego mać zauważył plamę na koszuli. Nie myśląc o tym za długo, wrzucił koszulę do pralki, nastawił odpowiedni program – z zimną wodą, tak jak uczyła go mama – i położył się na steranej wersalce ze świadomością tego, że musi wstać za trzy godziny, żeby zdążyć na zajęcia.
Trzy godziny później obudził się, ziewnął, a kiedy zamykał usta, jeden z jego kłów przypadkowo przeciął dolną wargę.
Od tamtego czasu jego życie, wbrew pozorom, stało się dużo prostsze. Jako że nie spał, miał więcej czasu na naukę i pracę. Nie jadł (chyba, że chciał) – więc miał więcej pieniędzy na czynsz, a Grażyna przestała truć mu dupę co miesiąc, kiedy zazwyczaj błagał o dwa dni zwłoki. Ulgą było też to, że cała gadka o tym, jak to słońce pali wampiry, okazała się zwyczajnym bullshitem – wtedy zostałyby mu studia wieczorowe, a kto chciałby studiować prawo wieczorowo. So really, jedynym problemem było załatwianie sobie porcji krwi co kilka dni, ale zdziwilibyście się, jak łatwo jest się wkraść do banku krwi raz na jakiś czas – okna na górnych piętrach są czasem otwarte. Wystarczy wspiąć się po rynnie i po sprawie.
(Oskar przy okazji kilka razy spadł z rzeczonej rynny, ale przecież jest nieśmiertelny, a jego duma była już tak posiniaczona, że było mu wszystko jedno.)
Czy gdyby o tym wszystkim wiedział, chciałby zostać wampirem? Nie, raczej nie. Mimo wielu zalet, wolałby jednak zostać śmiertelnikiem, w końcu kiedyś trzeba umrzeć. Ale czy miał jakikolwiek wybór? Jak to często bywa w życiu… nie. Więc zaakceptował swoją nową naturę, nauczył się nie kaleczyć wargi co ranek, i truchtał przez życie jak zwykle, z tym że teraz lepiej nawodniony. I trochę mniej zmęczony.

- Ja pierdolę – zaklął pod nosem Oskar, kiedy upuścił kolejny papierowy kubek. Na chwilę zniknął pod ladą, policzył do trzech, a potem wynurzył się i posłał klientce przepraszający uśmiech. – Przepraszam, czasem wszystko leci mi z rąk.
            - Nie szkodzi. – Uśmiechnęła się w znany mu już sposób, który mówił Mogę już dostać moją kawę czy mam czekać na Jezusa Zbawiciela? Sporo klientów tak na niego reagowało. Poza stałymi, ci byli mili. No cóż. Oskar odwrócił się, żeby zrobić zamówienie, a przy okazji wywrócił oczami. Może i był fajtłapą, ale bo to on jeden? Przypomniał sobie wszystkie powieści o wampirach, w których istoty mroku były pełne gracji i wdzięku, i ramiona zatrzęsły mu się ze śmiechu. Jasne, wdzięk i gracja, cały on.
            - Zapraszamy ponownie. - Podał klientce jej waniliowe latte na odtłuszczonym mleku z uśmiechem numer trzy, zatytułowanym Kończę zmianę. Potem oddał stery Darkowi, który przyszedł pół godziny wcześniej, i wyszedł, żeby złapać swój standardowy tramwaj – technicznie rzecz biorąc, powinien mieć złe wspomnienia związane z tramwajami po tamtej feralnej przejażdżce, ale tak szczerze, było mu wszystko jedno co się z nim teraz stanie, tak długo jak pieprzony tramwaj nie wykolei się po drodze i zawiezie go do jego kawalerki. Nie miał zbyt wysokich wymagań.
            W mieszkaniu pachniało kocią karmą, kuwetą, i piwem. Bez zapalania światła przeszedł do kuchni i znalazł trochę Whiskasa, którego nasypał do miski. Chwilę potem dostrzegł parę oczu wpatrującą się w niego z progu pokoju.
            - Na co się gapisz, wpieprzaj, Śmierdzielu. – Ach tak. Jego kot. Miłość jego życia. Technicznie rzecz biorąc, nazywał się Hades, ale wszyscy wołali na niego Pan Śmierdziel, i tak już zostało. Ten kot też był przypadkiem. Wlazł mu do domu i więcej nie wyszedł – koty… Oskar nie miał wyboru, kupił trochę Whiskacza i dokarmił bestię, a on się odwdzięczał siadając na ostatnim kawałku pizzy i sikając koło kuwety. Będąc czarnym kotem z trzema łapami i naderwanym uchem nie miał wielkich szans na adopcję, więc Oskar nigdy nie oddał go do schroniska, chociaż była to kusząca perspektywa, zwłaszcza kiedy w środku nocy wdepnął skarpetką w koci mocz i klął pod nosem.
            Hades łaskawie podszedł do miski, spojrzał na nią, potem na Oskara, po czym odwrócił się i odszedł. Oskar zamknął oczy i policzył tym razem do siedmiu. Potem westchnął głęboko i poszedł do pokoju, gdzie usiadł pod kocem z tomiszczem w ręku. Egzamin sam się nie zda. Przewertował książkę, znalazł odpowiedni rozdział, i zaczął czytać.
            Prawo wciągnęło go na tyle, że nie usłyszał kartki wsuwanej pod drzwi ani pospiesznych kroków w sieni.